--Sydney--
Siadłam na sofie w salonie i odetchnęłam głęboko. Jakieś 10 minut temu Sophie wyszła na spacer. Zaskoczyła mnie tym. Zwykle nie lubiła samotnie spędzać czasu. Ja zresztą też nie. Urodziłam się w Nowym Jorku i tam też spędziłam pierwsze 16 lat mojego życia. Gdy mój tata dostał świetną ofertę pracy w Londynie, przeprowadziliśmy się tu. Nie zachwycała mnie świadomość zostawienia moich amerykańskich przyjaciół, świata, który znałam, ale mama przekupiła mnie kupnem konia. Odkąd nauczyłam się jeździć konno zawsze marzyłam o swoim rumaku. Po moją klacz Vervadę zboczyliśmy z kursu i pojechaliśmy aż do Niemiec, żebym miała konia ze specjalnej hanowerskiej hodowli. I przyjechaliśmy tutaj do Londynu, do tej stadniny. Tutaj chciałam trzymać moją Vervę. Przychodziłam tutaj bardzo często i zaprzyjaźniłam się z córką właścicieli- Sophie- a teraz jesteśmy niemal nierozłączne. Miesiąc temu dowiedziałam się, że mój ojciec jest potrzebny w swojej starej firmie i przyjdzie mi spędzić wakacje, a być może i resztę (albo przynajmniej dużą część) życia w Stanach. Uprosiłam rodziców, żeby pozwolili mi tu zostać, po wakacjach pójdę na studia na University of London. Zgodzili się, a Sophie zaproponowała mi, żebym z nią zamieszkała. Kilka tygodni wcześniej jej rodzice wyprowadzili się do Chicago zostawiając jej stadninę.
Włączyłam mojego discmana z nową płytą One Direction. Włożyłam słuchawki do uszu i pogłośniłam niemalże na fula. Minęło może z 10 minut, kiedy bateria zawiodła. Podirytowana odłożyłam słuchawki i poczułam dziwny niepokój. Zegar wskazywał dopiero 3:47pm, a na zewnątrz panowała lekka szarówka jak gdyby było jakieś cztery godziny później. Słyszałam jak krople uderzają o parapet. Przez muzykę straciłam poczucie otoczenia. Całe niebo zasnuły ciemne chmury, z których deszcz lał się wiadrami. Na szczęście konie były bezpieczne w suchej stajni, ale coś innego nie dawało mi spokoju. Gdzie jest Sophie?, zastanawiałam się. Zadzwoniłam do niej na telefon, ale włączyła się poczta głosowa. Musiała go wyłączyć. Lada chwila może się rozpętać burza, a jej nigdzie nie widać. W ogóle tutejszy klimat nie przypomina tego amerykańskiego. Tutaj bardzo często pada, a temperatura praktycznie nigdy nie przekracza 80 F. Wiem już dlaczego w Stanach deszczową pogodę nazywa się angielską...
Ktoś zapukał do drzwi. Szybko zeskoczyłam z sofy. To na pewno Sophie, pomyślałam. Znowu zapomniała kluczy. Otworzyłam drzwi, ale ku mojemu zaskoczeniu nie zobaczyłam za nimi przyjaciółki. Stał tam przystojny blondyn najwyżej w moim wieku. Został przemoczony do suchej nitki i, och, wyglądał tak żałośnie. Jego przesiąknięte ubranie ważyło pewnie tyle ile on sam.
-Mogę wejść?- spytał błagalnie.- Utopiłem auto w jeziorze pod Londynem i idę już kilka kilometrów pieszo. Ten dom jest pierwszym na jaki się natknąłem po drodze.
-Jasne, wchodź- zaprosiłam go do środka. Podałam mu moje jeansy i bluzkę, żeby się przebrał. Odwróciłam głowę, żeby nie patrzeć na niego w samych majtkach (też mokrych, ale swoich mu nie oddam!) i rzuciłam wesoło- Jestem Sydney, a tobie jak na imię?
-Niall- odparł pogodnym głosem.
Uśmiechnęłam się do niego i poszłam zrobić herbaty.
Gdzie jesteś, Sophie?, pomyślałam wlewając wodę do czajniczka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz