niedziela, 2 grudnia 2012

Rozdział 25 cz. 2

---Niall---
Oparłem się o ogrodzenie otaczające posesję Sid i Soph. Nie miałem kluczy od posesji, więc nie mogłem tam wejść. Spojrzałem na zegarek. Dokładnie godzinę temu wyjechaliśmy z miejsca zawodów. Co ona tam robi?, pomyślałem. Pojechała odwiedzić rodziców w Ameryce, czy co? Stoję tu już co najmniej 20 minut. Byłbym szybciej, ale był straszny korek na głównej drodze. A ona jakie przeszkody mogła mieć? Jelenie się ustawiły w kolejce do żłobu? Egri zawyła cicho. Rzuciłem jej zdenerwowane spojrzenie, ale suczka się tym nie przejęła i zaczęła zawodzić jeszcze głośniej.
-Zamknij wreszcie szczekaczkę!- warknąłem na nią.
Skuliła się, a ja poczułem dziwne ściskanie w żołądku. Martwiłem się o nią. Wtedy zadzwonił Harry.
-Czego chcesz?- spytałem opryskliwie.- Od półgodziny czekam na Sidney pod jej domem i nie mam ochoty na rozmowę!
~Właśnie...~ zabrzmiał dość niepewnie.~ Sophie leży w szpitalu. Omal nie zginęła... Niecałą godzinę temu zadzwoniłem do Sid. Powinna wiedzieć. Kiedy jej to powiedziałem, nic nie odpowiedziała... Potem usłyszałem huk i się rozłączyła...
-Że co?! I dopiero teraz mi o tym mówisz?!
Rozłączyłem się i schowałem telefon do kieszeni. Wiedziałem! Coś się stało! Nie miałem czasu kluczyć między drzewami samochodem. Bezpieczna jazda po lesie będzie za wolna. Już lepiej bym zrobił biegnąc. Wtedy wpadł mi do głowy jeszcze jeden pomysł. Zamknąłem psa w samochodzie. Wspiąłem się na ogrodzenie, lądując po drugiej stronie. Pobiegłem do stajni. Wziąłem Króla Marchewkę- konia Louisa, o idiotycznym imieniu. Lou i tak ostatnio na nim nie jeździł, a Oksford, którego dostałem od Sid jest za mały do tego, co zamierzałem zrobić.
Nie tracąc czasu na siodłanie konia, wspiąłem się na górkę siana, z której przeskoczyłem na grzbiet olbrzyma. Galopem wyjechałem ze stajni. Wyszukałem wzrokiem miejsce, gdzie ogrodzenie jest najniższe (tzn. było wszędzie tej samej wysokości, ale w tym miejscy była akurat spora górka) i naprowadziłem na nie olbrzyma. O skokach konnych wiedziałem mniej więcej tyle, ile Harry o balecie, ale postanowiłem iść na żywioł... dla Sid. Koń wybił się mocno, prawie przelatując nad ogrodzeniem. Spadaliśmy o wiele dłużej niż wznosiliśmy się. W końcu tylko z jednej strony było wzniesienie. Cały czas siedziałem skulony na grzbiecie Króla. W chwili, gdy jego przednie kopyta dotknęły ziemi, poczułem gwałtowne szarpnięcie do tyłu. Jak nic przekoziołkowałbym do tyłu, na szczęście w ostatniej chwili złapałem się jego grzywy i udało mi się utrzymać. Popędziłem go w stronę lasu. Gdzie teraz?, zastanawiałem się. W którą stronę powinienem jechać? I jak tym sterować?! Oczywiście lubiłem konie. Umiałem też jeździć. Ale ani nigdy nie skakałem, ani nie jechałem bez niczego. Nauczyłem się prowadzić konia za pomocą wodzy. Bez nich nie potrafię nawet zwolnić. W dali zauważyłem kłęby dymu. Poprowadziłem tam ogiera. A raczej on poprowadził mnie... Biegł przed siebie, ja mogłem tylko mieć nadzieję, że trafię na Sydney. I zobaczyłem ją. Tzn. jej ciężarówkę.
-Zatrzymaj się!- zawołałem bardziej błagalnie niż rozkazująco.-Stóóój!
Król zwolnił do stępa, a ja zeskoczyłem z jego grzbietu. Nogi ugięły się pode mną, upadłem. Szybko wstałem. Przecież ten samochód zaraz wybuchnie! Cud, że jeszcze się to nie stało. Szybko wyciągnąłem z niego Sydney. Gdy ją wynosiłem spojrzała mi w oczy. Uśmiechnąłem się do niej, ale straciła przytomność. Zadzwoniłem pod 112 z mojej komórki (jak to dobrze, że nie wyrzuciłem jej po rozmowie z Harrym. A miałem taki zamiar...). Opisałem całą sytuację, a oni za stosowne uznali przysłać nie tylko pogotowie, ale też
straż pożarną. Jeśli samochód wybuchnie, powiedziała sekretarka, drzewa zaczną się palić jak zapałki. Wziąłem sobie to na poważnie, postanowiłem odciągnąć Sydney jeszcze dalej. Ogień nie może jej dosięgnąć. Wygodniej by mi było ją przenieść na koniu, ale ogier gdzieś uciekł. W tym wszystkim nie miałem czasu go przypilnować albo szukać czegoś, do czego mógłbym go przywiązać... Wziąłem ją więc na ręce i odniosłem jeszcze na dobre kilka metrów. Teraz Vervada, pomyślałem. Sid by mi wydrapała oczy, gdyby stało się coś jej ukochanej klaczy. Nadjechała karetka i straż. Ratownicy zaczęli pakować Sid do samochodu na noszach, a strażacy zbierali sprzęt. Podbiegłem do samochodu.
-Co pan robi?!- krzyknął jeden ze strażaków.- To zaraz wybuchnie!
-Koń!- odkrzyknąłem.- Tam jest koń.
Dobiegłem niemal do ciężarówki. Podchodziłem do niej od tyłu, tędy, gdzie się wprowadza konia. I wtedy szoferka wybuchła. Odrzuciło mnie do tyłu, a samochód stanął w płomieniach.

*          *          *

<<Nazajutrz>>
---Sydney---
Otworzyłam oczy. Odetchnęłam głęboko. Uwielbiałam to uczucie. Jakim szczęściem jest móc żyć i oddychać. To, na co większość ludzi zazwyczaj nie zwraca uwagi mi sprawiało największą radość. Może dlatego, że nikt nie przeżył tylu przygód, co ja, i to w tak krótkim czasie... Po chwili zaczęłam się zastanawiać, dlaczego zawsze udaje mi się przeżyć. Głupi ma zawsze szczęście, pomyślałam i uśmiechnęłam się do siebie. Byłam w szpitalu, tego nie dało się ukryć. Usiadłam na łóżku, ale zrobiłam to tak gwałtownie, że zakręciło mi się w głowie. Zachwiałam się.
-Uważaj!- podbiegł do mnie Niall.- Jesteś za słaba...
-Daj spokój Niall, nic mi nie jest- mówiąc to spuszczałam głowę, a teraz spojrzałam na niego.- Niall...?
Poznałam go po głosie... Chyba tylko po nim. Jego twarz była obwiązana bandażami, a na głowie zamiast bujnych, złotych włosów miał kilka węgielków.
-Co się...?
-Wszystko w porządku, Sid- powiedział.- Ratowałem twojego konia, kiedy samochód wybuchł...
-Ver!!! Co z nią???- wpatrywałam się w niego z nadzieją. Oczekiwałam, że nie usłyszę odpowiedzi: ,,Przykro mi, ale nic nie mogłem zrobić".
-Ma się dobrze...
-Tak?! Muszę ją zobaczyć!
-Nie wiem, czy to dobry pomysł...
Zachowywał się dość dziwnie. Postanowiłam zadać to decydujące pytanie.
-Czy ona żyje?
-Taak. Ale nie wiem, czy dobrym pomysłem jest zaprowadzić cię do niej.
-Muszę ją odwiedzić. To kiedy stąd wychodzę?
Porozmawialiśmy z lekarzem. Miałam lekkie wstrząśnienie mózgu. Już jutro mogli mnie wypuścić. Gorzej było z Niallem. Z taką twarzą nie mógł chodzić po mieście. Ani z bandażem, ani tym bardziej bez. Wydawało mi się, że on specjalnie nie chciał zaprowadzić mnie do Vervady. W końcu jednak tak długo nalegałam ze łzami w oczach, że w końcu się zgodził na przeszczep skóry i włosów na głowie. Zabieg miał zostać wykonany dziś, jutro chłopak mógłby już wyjść ze szpitala. Westchnął głęboko, ale skinął głową.
-Niech będzie- odparł bez przekonania.
<<20 godzin później>>
Jechaliśmy do weterynarza, u którego obecnie przebywała moja Ver. Wcześniej chciałam jeszcze odwiedzić Soph, ale najpierw była podczas ważnego zabiegu, a potem jeszcze się nie obudziła. Musieli wyprostować jej złamane żebra tak, by te mogły się spokojnie zrosnąć. Lekarze zapewnili mnie, że stan Sophie jest stabilny i nie ma podstaw do obaw.
W drodze nam się nudziło, więc postanowiłam dopytać Nialla, co się właściwie stało.
---Niall---
Nie mogłem jej powiedzieć całej prawdy... A może powinienem? Przecież już dojeżdżamy, zaraz się sama dowie. A niech się dowie! Ja jej nie powiem! Postanowiłem więc dosyć skrócić moją opowieść, unikając wyjaśnień dotyczących klaczy.
-Biegłem do samochodu- zacząłem.- Wtedy on wybuchł. Nie cały... Tylko kabina kierowcy. Gdybyś ty tam była, nie miałabyś szans na przeżycie. Na szczęście ciebie wyciągnąłem pierwszą. A więc jak mówiłem szoferka wybuchła. Była to siła tak wielka, że odrzuciło mnie na dużą odległość.
Miałem zamiar przekręcić dalszą część zdarzeń, ale postanowiłem już teraz skrócić opowieść... Przecież nie musiałem być przytomny po czymś takim.
-Nie wiem, co się dalej działo- skłamałem z premedytacją.- Musiałem stracić przytomność.
---Sydney---
Weszliśmy do długiej stajni, w której przebywały leczone konie. Spojrzałam na Nialla.
-Poczekaj tu- rozkazałam.- Chcę sama zostać z Vervadą.
-Nie wiem, czy to dobry pomysł...
-Daj spokój, Niall.
Pobiegłam do boksu z przyczepioną karteczką: Koń: Vervada, właściciel: Sydney Fox. Początkowo jej nie poznałam. Pysk i klatkę piersiową miała poparzoną, obraz żalu i nieszczęścia. 
-Hej, malutka- powitałam ją.
Nie zastanawiając się nad tym, co robię (w końcu z tą klaczą mogłam zrobić wszystko, a ona to zawsze cierpliwie znosiła). Szybko otworzyłam drzwi od boksu i podbiegłam do klaczy. Ona nagle stanęła dęba i skoczyła w moją stronę. Krzyknęłam, potknęłam się i upadłam. Utknęłam w kącie boksu. Klacz zaczęła wymachiwać nade mną potężnymi kopytami, a ja skuliłam się, zakrywając głowę rękami. Mogłam tylko czekać aż moja najlepsza przyjaciółka mnie zabije.

,,Można przeżyć życie w sposób tak pełny, iż pod koniec jesteś gotów na śmierć, gdyż nie zostaje ci nic innego do roboty."
Jonattan Carroll
----------------------
Hej. Przepraszam, że notka jest tak późno, ale ostatnio coś  nam się grafik zepsuł. Sophie nie mogła swojej notki wstawić wcześniej niż w sobotę. A ja swoją napisałam już w niedzielę, ale chciałam, żeby był choć minimalny odstęp między notkami. (:
W zeszłą niedzielę (25.11.12) założyłam nowego bloga: 
www.kare-serce-konia.blogspot.com
Serdecznie na niego zapraszam, a komcie jak zwykle mile widziane. :D

3 komentarze:

  1. O mój boże za dużo tragedii na jeden raz :DD A co z Dan ? :))) A tak w ogóle pięknie piszesz ;** ☻♥ Powodzenia w pisaniu - Jula ♥

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże, Sid to ma przygody x D Musisz kiedyś napisać o niej oddzielne opowiadanie, a potem je wydać x D Jestem pewna, że stałoby się bestsellerem ; )
    Rozdział świetny ; ) Mam nadzieję, że Vervada nic Sydney nie zrobi. Co jej się stało? Chyba oszalała przez ten wybuch. Mam nadzieję, że obie szybko wyzdrowieją ; )
    Sophie kazała mnie informować o nowych notkach, więc informuję, że na moim nowym blogu pojawił się 3 rozdział ; )
    one-direction-wodnerful-story.blogspot.com
    kimberly-gabrielle-and-one-direction.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. bardzo fajne :) strasznie dużo nieszczęść je spotyka. ale i tak mi się podoba <3 czekam na kolejny

    OdpowiedzUsuń